HPNews.pl » Artykuły » Filmy » Harry Potter i Czara Ognia - recenzja
Harry Potter i Czara Ognia - recenzja*** Czas zmian *** Zdawało się, że już przed premierą poznaliśmy wszystkie tajemnice filmu, ujawniane za pośrednictwem zdjęć, artykułów i wywiadów. A mimo to ekranizacja może się podobać! Zatem wielkie brawa dla Mike’a Newella, który – podążając za powieścią – zupełnie zmienił klimat adaptacji. Dzięki temu film wywołuje silne emocje. Pojawiły się: strach, miłość i cierpienie, nieznane z poprzednich części.
Nikt nie może zarzucić wytwórni Warner Bros jakichkolwiek błędów w kampanii reklamowej. Dystrybutorzy oraz producent David Heyman (do spółki z reżyserem Mikiem Newellem i samymi aktorami) bardzo skutecznie „nakręcili” napięcie i podgrzali atmosferę przed 6 listopada, kiedy potteromaniacy w Londynie jako pierwsi obejrzeli film. Entuzjastyczne wypowiedzi Emmy, Dana, Ruperta i innych; zachwyty Mike’a Newella i reszty ekipy; ciekawa fabuła filmu (na czele z Mistrzostwami Świata w quidditchu i Turniejem Trójmagicznym); wreszcie krążące po Internecie zdjęcia promocyjne z najciekawszych scen – wszystko to spowodowało, iż większość fanów Harry’ego uznała „Czarę Ognia” za wspaniały film jeszcze przed jego obejrzeniem. Po prostu reżyser i producent wmówili nam, że ta część będzie najlepsza ze wszystkich, bo musi i tyle.
Należę jednak do osób odpornych na podobne sztuczki, szczególnie od czasu „Kamienia Filozoficznego”, w przypadku którego skończyło się na entuzjastycznych zapowiedziach i obietnicach, bowiem sama ekranizacja okazała się wówczas – w mojej opinii – co najwyżej przeciętna. A skoro lepsze jest wrogiem dobrego, to idąc do kina miałem duże obawy, czy podobnie nie stanie się z „Czarą Ognia”. Dwuipółgodzinny seans przekonał mnie jednak, że niesłusznie.
Jak upchnąć fabułę
Przede wszystkim martwił mnie stosunek długości filmu do objętości książki. Pamiętamy nawet absurdalny pomysł, by „Czarę Ognia” nakręcić w dwóch częściach. Mike Newell nie zgodził się i w dodatku zadeklarował (odezwała się chyba jego ambicja), że zrobi z niej ekranizację nie dłuższą niż 2,5 godziny. W związku z tym nie udało się pokazać wszystkiego i wiele ciekawych scen trzeba było po prostu wyciąć. Nie ma w tym rzecz jasna winy reżysera (z obliczeń wynika, iż na jeden rozdział książki przypadają zaledwie cztery minuty filmu!), choć jego błąd, że usunął głównie pierwsze fragmenty historii. Właśnie dlatego początek wydaje się wyjątkowo niespójny i widz nieznający fabuły może kompletnie się pogubić lub odnieść wrażenie, że ogląda ujęcia z zupełnie różnych filmów.
Im dalej, tym lepiej
Na szczęście w późniejszych partiach ten problem już się nie pojawia, a od momentu przybycia bohaterów do Hogwartu akcja staje się całkowicie płynna i zrozumiała. Stąd moje wrażenie, iż im dłużej trwa „Czara Ognia”, tym jest lepsza. Warto też zwrócić uwagę na zgodność z powieścią – reżyser imponuje, podobnie jak Alfonso Cuarón w „Więźniu Azkabanu”, doskonałym wyczuciem, jakie sceny można mniej lub bardziej zmienić, a które należy zostawić w spokoju (swój udział w tej kwestii ma również z pewnością scenarzysta Steven Kloves). Co więcej, nie widać już ani śladu po dziwnej sztuczności w dialogach i zachowaniach bohaterów, która popsuła obydwa filmy Chrisa Columbusa.
Gra emocji
Trudno oprzeć się wrażeniu, iż „Czara Ognia” – pomimo stylu przypominającego chwilami „Więźnia Azkabanu” – jest zupełnie innym filmem. Mike Newell podążył drogą zapoczątkowaną przez Cuaróna, ale zmienił klimat na mroczniejszy, zaczął mocniej oddziaływać na widzów poprzez igranie z emocjami. Trzecia część ekranizacji, choć bardziej dojrzała od poprzednich, stanowiła jeszcze film dla dzieci, pełen refleksji i mądrych stwierdzeń. Natomiast „Czara Ognia” ujawnia przed nami grozę, ciągłe napięcie i strach, momentami – zwłaszcza w końcówce – przeistaczając się w prawdziwy thriller. Dzięki temu łatwiej wczuć się w bohaterów i przechodzić z nimi wszystkie straszne przygody. Trudno pohamować smutek i wzruszenie po scenie z zakończenia trzeciego zadania Turnieju Trójmagicznego.
Co z tą muzyką?
W opisanym wyżej, znakomitym klimacie filmu zabrakło tylko jednego, lecz jakże ważnego dodatku – muzyki! Nawet nie wiedząc o rezygnacji Johna Williamsa, nietrudno się domyślić, iż jej autorem jest tym razem ktoś inny. Niestety, mówiąc krótko: Patrick Doyle nie spisał się dobrze i skomponowane przez niego utwory w ogóle nie oddają charakterystycznej atmosfery panującej w historii. Szkoda, bo w trzech poprzednich adaptacjach muzyka stanowiła jedną z najmocniejszych stron. Miejmy zatem nadzieję, że komponowaniem melodii do kolejnych części zajmie się inna osoba… najlepiej znów John Williams.
Cel osiągnięty
Mike Newell wielokrotnie podkreślał, że jego celem było wierne przedstawienie zmian związanych z dojrzewaniem bohaterów oraz ich osobowości. Film wyraźnie pokazuje, iż Harry, Ron i Hermiona to już nie dzieci. Rozpoczyna się istna huśtawka nastrojów, większy stres i zainteresowanie płcią przeciwną, choć akurat z tym ostatnim reżyser momentami przesadzał (przypomnijcie sobie scenę, w której Harry w otoczeniu masy ludzi gapi się na Cho, wytrzeszczając oczy, szczęka mu opada, po czym nawet się do niej nie odezwie, tylko po prostu idzie sobie dalej… czy tak zachowuje się normalny chłopak w tym wieku?). Niemniej jednak świat nastoletnich czarodziejów udało się doskonale odwzorować, co z pewnością nie stanowiło łatwego zadania. Zatem – kolejny plus dla Newella.
Co nowe, to dobre
Należy też koniecznie wspomnieć o licznych nowych twarzach wśród aktorów. Nikt nie zawiódł oczekiwań, ale tylko jeden „debiutant” spisał się naprawdę rewelacyjnie. Mowa o Brendanie Gleesonie, który zagrał „Szalonookiego” Moody’ego. Fantastyczna rola! Nerwowy, nieufny, pełen zdecydowania i ekspresji, wzbudzający respekt wśród uczniów – w pełni oddał niecodzienną osobowość Alastora, przedstawioną w dodatku w całkiem zabawny sposób. Z niezłej strony pokazali się: Clemence Poesy (Fleur), Robert Pattison (Cedrik), Katie Leung (Cho) oraz Stanislav Ianevski (Krum). Na plus należy też zapisać ważniejsze wydarzenia w ekranizacji: bardzo realistycznie przedstawiony Turniej Trójmagiczny oraz oryginalny Bal Bożonarodzeniowy. Na kpinę zakrawa natomiast fakt, iż poświęcono tyle czasu na zbudowanie atmosfery przed finałem Mistrzostw Świata w quidditchu, by potem w ogóle nie pokazać samego meczu!
Najlepszy w serii
„Czara Ognia” na pewno jest bardzo dobrym filmem, ale czy najlepszym na tle poprzednich trzech? Trudno to oceniać, skoro ekranizacją Harry’ego Pottera zajmowało się dotąd aż trzech różnych reżyserów. Każdy z nich miał własny styl, inny punkt widzenia, ale obstaję przy stwierdzeniu, że najlepiej zaprezentował się Newell, gdyż popełnił najmniej istotnych błędów. Umiejętnie dopasował klimat filmu do zmian, jakie zaszły w czwartym tomie, przez co „Czara” jest historią poruszającą i dającą do myślenia. Pomimo kilku niedociągnięć, reżyser może więc być z siebie bardzo zadowolony. I tak jak półtora roku temu żałowałem, iż Alfonso Cuarón nie nakręci czwartej części, tak teraz szkoda według mnie, że Newell nie zajmie się „Zakonem Feniksa”. Pozostaje mieć cichą nadzieję, że David Yates pójdzie dalej tą samą drogą, a jednocześnie doda coś od siebie. Tymczasem jednak zachwycajmy się udaną adaptacją „Czary Ognia”, bo naprawdę warto.
Zrecenzował: Lipa Opublikowane: 2005-12-07 (1352 odsłon) [ Wróć ] | Powrót do strony głównej |