HPNews.pl » Artykuły » Fan Fiction » Pamiętnik Lily Evans (rozdziały I-IX)
Pamiętnik Lily Evans (rozdziały I-IX)*** *** Kiedy byłam na ulicy Pokątnej kupiłam sobie w księgarni ten piękny kalendarz w którym właśnie piszę i do niedawna zastanawiałam się co ja z nim zrobię. Nigdy nie potrzebowałam kalendarza, bo miałam dobrą pamięć, ale tak mi się podobał... Odpowiedź przyszła sama. Jest w nim wystarczająco dużo miejsca by opisywać każdy dzień, a ja właśnie poczułam ogromną potrzebę wygadania się kartkom papieru. Kalendarzu, jesteś od teraz moim pamiętnikiem.
ROZDZIAŁ I
Na początek wypadałoby się przedstawić prawda? Nazywam się Lily Evans. Od dzisiaj chodzę do Hogwartu, angielskiej szkoły magii i czarodziejstwa i jestem z tego powodu najszczęśliwszą osobą w świecie.
Moi rodzice są osobami niemagicznymi, ale trudno mówić o nich “mugole”, bo wiedzą dosyć dużo o śwecie czarodziei. A wszystko dzięki mojej sąsiadce i koleżance Vivienne Gramm. Jest ode mnie starsza o dwa lata i właśnie dwa lata temu dostała się do Hogwartu. Nasi rodzice przyjaźnią się od lat, więc gdy córka pana Bernarda i pani Laury otrzymała list ze szkoły nie ukryli tego przed moimi rodzicami. Pamiętam jak dziś rozmowę naszych rodziców. Ale byli zaskoczeni! Był wyjątkowo upalny pierwszy lipca, gdy pani Laura zapukała do naszych drzwi.
- Otwarte! Prosze wejdź Lauro, wyglądasz na zdenerwowaną. Coś się stało? - spytała moja mama, gdy pani Laura, a za nią pan Bernard weszli do przedpokoju.
Mama Vivienne wyglądała jakby miała za chwilę zemdleć.
-Tak... a właściwie nie... sama nie wiem... I właśnie dlatego musimy się ciebie Becky poradzić.
- Wejdźcie proszę do salonu, a ja za chwilę przyjdę. Przygotuję coś do jedzenia. Lily! Zejdź proszę i pomóż mi w kuchni, mamy gości!
Gdy tylko usłyszałam głos sąsiadki, ciekawość kazała mi zakraść się jak najbliżej, żeby móc podłuchać o czym to tym razem rozmawiają rodzice. Perspektywa zejścia na dół bardzo mi się więc spodobała, bo nie musiałam wtedy się chować, żeby coś usłyszeć. Natychmiast zbiegłam po schodach i jak proca wleciałam do kuchni, a po chwili byłam już w salonie z tacą z herbatą, a mama niosła kanapki. Usiadłam w moim ulubionym fotelu, pierwsza wziełam kanapkę i wepchnęłam całą do ust. Mama posłała mi karcące spojrzenie, po czym też usiadła.
- Więc o co chodzi? - spytała
- Dziś rano przyszedł do nas list. - powiedziała poważnie. - ze szkoły.
Nastała chwila ciszy.
- Przyniosła go sowa. - powiedział pan Bernard.
- Sowa? Nigdy nie słyszałam o sowach pocztowych...
- My też, ale to nie jest nawet w jeden czwartej tak dziwne jak ten list. Proszę, przeczytaj go Becky - pan Gramm podał mojej mamie oficjalnie wyglądającą kopertę na krórej widniała zielona pieczęć i adres państwa Gramm napisany ładnym, pochyłym pismem. Mama wyjęła list z koperty i zaczęła go szybko czytać, a im dalej czytała, tym jej brwi unosiły się coraz wyżej. Gdy skończyła, odwróciła kartkę na drugą stronę, a potem spojrzała na nią pod światło, jakby szukała znaków wodnych. W końcu odłożyła list.
- Nigdy nie widziałam czegoś podobnego. Nie wiem nawet, co o tym myśleć. - jej twarz nadal ukazywała zdumienie. Po chwili zwróciła się do mnie. - Lily, czy słyszałaś kiedykolwiek o szkole magii i czarodziejstwa “Hogwart”? Spojrzałam na mamę z takim samym zdumieniem, jakie ona miała na twarzy.
- Nie.
Mama wzięła teraz do ręki kopertę i przyjrzała się adresowi nadawcy. Po chwili ciszy odezwała się nadal patrząc na kopertę.
- Jedynym sensownym rozwiązaniem wydaje się skontaktowanie z osobą, która przysłała list. Albo... po prostu trzeba poczekać do pierwszego września i pojechać na dworzec, a wszystko powinno się wyjaśnić.
- Ale co z tymi wszystkimi dziwnymi rzeczami! Gdzie je kupić? A jeśli okaże się, że ta szkoła nie istnieje, a my stracimy masę pieniędzy? Nie jesteśmy bogaczami!
Znowu chwila ciszy.
- Czy... - mama zawachała się. - Czy ta sowa nadal u was jest?
- Tak, zamknęliśmy ją w klatce Buraska.
Roześmiałam się mimowolnie. Zamykanie sowy w klatce dla kota zdawało się być dosyć zabawne, ale widocznie tylko ja tak uważałam. Rodzice nadal mieli bardzo poważne miny.
- Napiszcie list... z wszystkimi dręczącymi pytaniami i przywiążcie go do tej sowy. A potem ją wypuście... Kto wie, być może przyniesie odpowiedź.
- Ale to... - pan Gramm był wyraźnie zdziwiony.
- Dziwne wiem, ale nic innego nie przychodzi mi do głowy.
- Spróbujemy – odrzekła pani Laura. Wtem Petunia, moja siostra, zaczęła wrzeszczeć na cały głos.
- Lily! Ty wredna małpo znowu czytałaś mój pamiętnik!!! Choć tu natychmiast i mi to wytłumacz, bo jak nie przyjdziesz to sama cię dorwę!!!
Podskoczyłam jak oparzona i wybiegłam z pokoju. Wiedziałam, że jak moja starsza siostra wpadnie w szał, to może mi zrujnować cały pokój. I nie ważne było, że to kuzyn Rupert, który nas wczoraj odwiedził czytał jej pamiętnik, bo i tak wina była zawsze zwalana na mnie. Tak to jest mieć starszą siostrę...
Tłumaczenie się przed Petunią zajęło mi około pół godziny, a gdy wróciłam do salonu państwa Gramm już nie było. Wściekła na siostrę wróciłam do swojego pokoju. Przez okno zobaczyłam brązowego puchacza, który właśnie wyleciał z okna sąsiadów.
Odpowiedź przyszła już następnego dnia. Tym razem podobno przyniosła ją mała płomykówka. Tak przynajmniej mówiła Vivienne, która przybiegła do mnie po południu z nowym listem w ręku.
- Czy ty sobie wyobrażasz, że będę uczyć się czarować? - zaczęła gdy znalazłyśmy sobie wygodne miejsce pod smukłą brzozą w naszym ogrodzie. - Ja sama nie mogę w to uwierzyć! Słuchaj, dziś się obudziłam i patrzę, a tu na parapecie siedzi sowa...
I usłyszałam bardzo długą opowieść, dzięki której wiedziałam wystarczająco dużo, żeby uwierzyć w magię. Vivienne powiedziała mi zatem, że jak przeczytała list to razem z rodzicami dostali się na ulicę Pokątną (mieszkamy na przedmieściach Londynu, więc nie jest to tak daleko), jak poszła do banku czarodziejów, żeby sobie wymienić pieniądze, jak kupiła różdżkę i inne czarodziejskie rzeczy. Przedstawiła mi tak dokładny opis ulicy, że gdy znalazłam się tam dwa lata później, znałam położenie każdego sklepu. Oczywiście poszłyśmy potem do jej domu, żeby zobaczyć jej różdżkę i książki i te wszystkie magiczne rzeczy. Naprawdę zazdrościłam jej, że będzie się uczyć zaklęć zamiast matematyki. Nie znosiłam matematyki... dopóki się jej uczyłam oczywiście.
[--pagebreak--]
ROZDZIAŁ II
Vivienne stała się moim jedynym źródłem informacji i jedyną przyjaciółką, która wiedziała cokolwiek o świecie czarodziei. Dopóki nie wyjechała do Hogwartu pozwoliła mi czytać swoje podręczniki szkolne, a ja im dalej zagłębiałam się w ich treść, tym czułam się bardziej związana z czarodziejami. Magia mnie fascynowała. Tego uczucia nie podzielała Petunia. Im ja żywiej i goręcej opowiadałam o Hogwarcie rodzicom (to co przekazała mi Vivienne i to co było w książkach) tym siostra coraz bardziej nienawidziła... mnie! Nie wiem dlaczego, ale to jest tak jakbym traciła siostrę...
To smutne... A jeszcze smutniejsze jest to, że rodzice wierzyli mojej wersji, a nie jej, co się wiąże z niechęcią także do rodziców. Petunia uważała bowiem, że magia nie istnieje, a Vivienne poszła do jakiejś zwykłej szkoły z internatem tylko nas wszystkich oszukuje. Pamiętam, jak pierwszego września pokłóciłam się z siostrą. To właśnie wtedy Petunia najbardziej okazała, że nienawidzi naszej rodziny.
- Peti, jedziesz z nami na King''''''''''''''''s Cross? - spytałam siostrę pierwszego września dwa lata temu.
- A po co? - Peti nie patrzyła na mnie, była zajęta czytaniem jakiegoś kryminału.
- Jedziemy odprowadzić Vivienne do pociągu. Petunia spojrzała na mnie z pogardą.
- A sobie jedź z tą swoją świruską! Ja nie zamierzam się przyznawać, że znam kogoś tak szurniętego jak ona.
- Ach tak!? - “Te słowa obrażały moją przyjaciółkę”, pomyślałam. “Jak ona śmie...” - Pewnie wolisz się kumplować z tymi idiotami z Londynu? Co nie wiedzą jak wygląda truskawka, bo dostają gotowe żarcie w puszce?
- A co ty się czepiasz moich przyjaciół!?
- Bo ty się czepiasz moich!
Dopiero po chwili zdałyśmy sobie sprawę, że obie stoimy naprzeciwko siebie w odległości nie nie większej jak metr. Patrzyłam na Petunię z nieukrywaną wściekłością, ona dosyć chłodno zmierzyła mnie wzrokiem. Była to, krótka, lecz jakże znacząca rozmowa. Patrzyłyśmy na siebie kilka sekund, a ja obserwowałam jak wyraz twarzy Peti zmienia się. Po chwili zobaczyłam moją siostrę z wymalowaną na twarzy pogardą.
- Jesteś taka sama jak wszyscy tutaj. Ochydna, szurnięta jędza. Uważasz, że jesteś lepsza, bo rodzice są po twojej stronie? Oni są tacy sami jak ty Lily. A na dodatek tak naiwni, że wierzą w te twoje wszystkie bajeczki. Ja bym nie wierzyła. Ja bym cię wyrzuciła stąd na zbity pysk.
Dłużej nie mogłam tego słuchać. Jak ona mogła? Tak mnie obrazić... I jeszcze naszych rodziców... Wybiegłam z pokoju z oczami pełnymi łez, lecz w wyobraźni cały czas widziałam tą pogardę na twarzy siostry, a w głowie huczały mi jej słowa: “Ochydna, szurnięta jedza. A rodzice? Oni są jak ty Lily.”
Vivienne znalazła mnie siedzącą pod naszą ulubioną brzozą w ogrodzie.
- To co jedziemy? - dopiero po chwili zauważyła, że płaczę. - Lily... co się stało?
Nie odpowiedziałam. Rzuciłam się jej na szyję i zaczęłam szlochać jeszcze bardziej.
- To... Petu-unia... Ona nam nie wie-erzy.. Ona jest taka okropna-a!
- No dobrze już, spokój. Pewnie nic na to nie poradzimy. A teraz choć. Chyba jeszcze nigdy nie bylaś na King''''''''''''''''s Cross?
Przytaknęłam. Szybko otarłam oczy i pobieglam za Vivienne. Po pół godzinie byliśmy na dworcu. My szłyśmy przodem, a za nami rodzice Vivienne taszczyli dwa ogromne kufry. Stanęłyśmy przed jedną z barierek.
- Tu podobno przechodzi się na peron 9 i ¾... Trzeba spróbować....
Byłam bardzo zdziwiona. Przecież tam jest gruby mur, jak my niby mamy przez niego przejść?
- Chodź! - Vivienne pociągnęła mnie za ramię i zaczęłyśmy pędzić prosto na barierkę.
- Vivienne! - krzyczałam przerażona. - To szaleń...
Nie dokończyłam, gdyż po chwili znalazłyśmy się po drugiej stronie grubego muru. Stanęłyśmy jak wryte. Czerwona lokomotywa stała przy peronie, wszędzie był wielki tłok, miejsce było pełne uczniów i najwidoczniej ich rodzin. Po chwili na peron dostali się również państwo Gramm. Gdy wybiegali z wejścia, wpadli prosto na nas, bo wciąż stałyśmy w tym samym miejscu gapiąc się na lokomotywę. Zaczęłyśmy przepraszać, a po chwili już wszyscy śmialiśmy się z sytuacji.
Aż do odjazdu pociągu nie mogłam uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Mimo iż pociąg do Hogwartu dawno odjechał, ja wciąż patrzyłam za nim. Z zadumy wyrwali mnie rodzice Vivenne.
- Lily, kochanie chodź już. Chyba nie chcesz stać tu cały dzień? - odwróciłam wzrok i uśmiechnęłam się do pana Bernarda, który trzymał rękę na moim ramieniu.
Po chwili znów byliśmy na normalnym dworcu, a potem wracaliśmy do domu, a ja cały czas powtarzałam sobie w myślach: “Ja chyba śnię...”
[--pagebreak--]
ROZDZIAŁ III
Przez najbliższe kilka miesięcy nie działo się nic godnego zapisania. Chociaż... Petunia próbowała się od nas wyprowadzić. Tak pamiętniku! Pewnej środy spakowała swoje rzeczy,>oznajmiając wszem i wobec, że ma już dość ludzi, którym pomieszało się w głowach. Na szczęście mamie udało się ją przekonać do pozostania w naszym domu. Tamtej nocy nie mogłam usnąć, bo mama płakała w sąsiednim pokoju. Płakała przez Petunię. Nie mogłam znieść, jak nasza kochana mamusia cierpi przez moją siostrę. Po prostu nie mogłam... Dopiero po jakimś czasie zdałam sobie sprawę, że również płaczę. A wszystko przez nią...tę wredną, nieczułą, okropną... Ekhem...W każdym razie dni płynęły bardzo wolno, a ja, pozbawiona najlepszej przyjaciółki oraz kontaktu z magią, byłam bardzo samotna. Na szczęście od Bożego Narodzienia Vivienne regularnie przysyłała mi sowy i to bardzo mnie cieszyło. Rodzice śmiali się nawet, że kupią mi na najbliższe urodziny własną sowę, bo najwyraźniej szkolne nie zdążają z kolejnymi listami. Było to dosyć bliskie prawdy, ponieważ moja przyjaciółka pisała do mnie całymi zwojami. Tak bardzo chciała mi wszystko opisać... Dziś muszę jej za to podziękować z całego serca. Bardzo się ucieszyłam, gdy rok szkolny się skończył (niestety moja przyjaciółka nie wróciła ani na Boże Narodzenie, ani na Wielkanoc)i ponownie zobaczyłam Vivienne. Pamiętam jak śmiała się, że jeszcze chwila a ją uduszę, tak ją uściskałam! W każdym razie, gdy na żywo usłyszałam jej opis życia w Hogwarcie jeszcze bardziej chciałam tam się uczyć.
– Jak już wiesz należę do Ravenclawu. - zaczęła, gdy drugiego dnia po zakończeniu roku szkolnego spotkałyśmy się z samego rana. - Bardzo fajny dom, mówię ci. Podobno do Ravenclawu trafiają osoby bystre, a nawet przebiegłe, ale mimo tego przyjacielskie. Wiesz, nie bardzo się z tym zgadzam. Jak się spojrzy na Eryka Wakantersa to widać, że nie wszyscy są tacy... ekhem... bystrzy.
I Vivienne podała mi album z czarodziejskimi zdjęciami, po czym wskazała na chudego chłopca o dosyć tępym wyrazie twarzy. Obie się roześmiałyśmy.
– Skąd masz aparat zobiący takie zdjęcia? - spytałam.
– Och, rodzice mi go kupili na Gwiazdkę. Nie są zbyt bogaci, więc nie dostałam prezentu na urodziny... Wiesz jaka byłam wkurzona?! Ale gdy zobaczyłam co to cudo potrafi po prostu musiałam podziękować rodzicom za to, że nic mi nie kupili!
– Bardzo miły prezent. - Powiedziałam i zasmuciłam się. Vivienne widocznie to zauważyła.
– Cos się stało?
– Nie po prostu... - nie chciałam mówić przyjaciółce, że zazdroszczę jej chodzenia do Hogwartu, ale naciskana, w końcu wyszeptałam, dobierając słowa tak, by jej nie urazić: - Ja... chcialabym chodzić tam razem z tobą... Bo ta nasza szkoła jest nudna, dobrze wiesz, że tak jest. A teraz, gdy poznałam trochę tych... “magicznych” tajemnic, to życie stalo się takie szare... - Na twarzy Vivienne pojawił się uśmiech zrozumienia.
– Nie będę kłamać, że mi się tam nie podoba. I nie będę cię pocieszać. A wiesz dlaczego? Bo być może za rok o tej porze będziesz przymierzać szkolny mundurek u Madame Malkin. I będziesz cieszyć się z zaproszenia do Hogwartu, które właśnie dostałaś.
– Nie żartuj sobie! Pewnie nie dostanę się do Hogwartu. Jestem mugolem jak inni!
– Kto wie... - odpowiedziała krótko moja sąsiadka nie wiedząc, że wypowiada prorocze słowa. Bowiem po wakacjach, które minęły w zadziwiająco szybkim czasie, i zabójczo nudnym roku szkolnym, który, dla odmiany, dłużył się strasznie, piątego lipca dostałam sowę. Sowę ze Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart.
Słonecznego piątego lipca zostałam dosyć brutalnie obudzona.
– Lily! Wstawaj szybko, ale już! No obudź się w końcu!
Czułam jak ktoś szarpie moje lewe ramię, ale mimo tego nie otworzyłam oczu. Była sobota, musiała być jeszcze dość wczesna godzina, a ja byłam taka niewyspana...
– Proszę wstań! Masz bardzo pilną sowę! Mówię do ciebie, słyszysz Lily?!
– Srokę?... Powiedz jej, żeby pofrunęła do klatki buraska... Zaraz do niej przyjdę i jej też dam śniadanie...
Byłam całkowicie nieprzytomna. Właśnie śniłam o tym jak karmiłam jakiegoś kanarka... W każdym razie nie zmieniało to faktu, że nie wiedziałam co się dzieje na świecie i byłam nieprzytomna. Słyszałam jak ktoś wybiega z pokoju. A w łóżku było tak cieplutko... CHLUST!
Okrągły litr wody wylądował na mojej głowie, a ja w sekundzie siedziałam na łóżku i zaczęłam krzyczeć.
– MÓWIŁAM, ŻE ZARAZ PRZYJDĘ DO TEJ SROKI ! ! !... Eee... Vivienne? Co ty tu robisz? - Dopiero teraz zauważyłam zdyszaną osobę stojącą przede mną z pustym dzbankiem w ręku.
– Poprosiłam panią Rebeccę, żebym mogła cię obudzić bo zauważyłam ją na parapecie. - wydyszała na jednym oddechu.
– Kogo? - spytałam zdezorientowana.
– JĄ!
Szybko obruciłam głowę we wskazanym kierunku. Na parapecie siedziała dosyć duża brązowa sowa z dziwnymi wyrostkami na głowie. Do nogi miała przyczepioną kopertę. Białą kopertę z zieloną pieczęcią... Wyskoczyłam z łóżka i jak najszybciej pobiegłam do okna, które otworzyłam z takim rozmachem, że szyba wyleciała i potłukła się w drobny mak. Zaczęłam rozwiązywać sznureczek przytwierdzający list do nogi ptaka, ale ręce trzęsły mi się tak, że nie mogłam tego zrobić. W końcu, uporawszy się ze sznurkiem, jednym szybkim ruchem otworzyłam kopertę, wyjęłam list i zaczęłam głośno czytać.
– “Mam przyjemność poinformować, że Lily Charlene Evans, zamieszkała przy Queen''''''''''''''''s Elizabeth I Street nr 14, została przyjęta do SZKOŁY MAGII I CZARODZIEJSTWA HOGWART!!!” - przeczytałam, po czym najszczęśliwsza na świecie rzuciłam się na szyję przyjaciółki. - Vivienne, będziemy razem uczyć się magii! Czy ty to rozumiesz? Ja IDĘ DO HOGWARTU!!!
– A nie mówiłam?! Nie mówiłam, że ty też będziesz w Hogwarcie? To ty mi nie wierzyłaś! - odpowiedziała Vivienne rozradowana tak samo jak ja. Zaczęła mnie ściskać i gratulować mi tak szczerze, że prawie rozpłakałam się ze szczęścia. Po chwili obie zbiegłyśmy na dół, żeby powiedzieć o tym moim rodzicom.
Mama właśnie podawała tacie śniadanie, a na nasz widok uśmiechnęła się.
– No co dziewczynki ? Pewnie chcecie zjeść śniadane? Zrobiłam tosty, mam nadzieję, że będą wam smakować...
– Mam wam coś ważnego do powiedzenia. - wyrzuciłam z siebie bez żadnego wstępu. Zabrzmiało to trochę dramatycznie bo glos drżał mi z przejęcia.
– Słuchamy.
– Zostałam przyjęta do Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart.
Ręka taty trzymająca tost, która właśnie wędrowała do ust zastygła w połowie drogi. Oboje patrzyli na mnie z pół otwartymi ustami.
– Becky, możesz mnie uszczypnąć? - spytał tata po długiej chwili milczenia.
– O-oczywiście... - ręka mamy powędrowala do ramienia taty. Cały czas na mnie patrzyli.
– Andy, czy zdajesz sobie sprawę, że mamy córkę czarodziejkę?
Po tych słowach rodzice rzucili mi się na szyję, a każde chciało mnie dłużej ściskać. W końcu i Petunia, zbudzona naszymi okrzykami radości zeszła do kuchni. Widząc całą scenę stanęła w drzwiach jak wryta i spojrzała na nas zdziwionym wzrokiem.
– Wygraliście na loterii? - spytała. Mama pierwsza usłyszała głos mojej siostry i odpowiedziała jej radosnym głosem, choć można było w nim wyczuć nutkę chłodu.
– Nie, twoją siostrę przyjęto do Hogwartu. Petunia spojrzała na mnie wzrokiem, który mógł oznaczać głębokie zdziwienie, ale też lęk.
– Czarownica w domu? I wy się dziwicie, że ja nie chcę z wami mieszkać?! - wykrzyczała, po czym wbiegła spowrotem na piętro zatrzaskując za sobą drzwi swojego pokoju. W domu zrobiło się nieco ciszej. Tak pamiętniku, od owej pamiętnej środy stosunki między mamą a jej starszą córką uległy gwałtownej zmianie. Petunia znienawidziła mnie, ale także znienawidziła mamę, bo mi wierzyła. Teraz sama przekonała się, że obie miałyśmy rację, ale nie przeszkodziło jej to, żeby znaleźć nowe argumenty obarczajace mamę winą. Od piątego lipca miała już inny powód, żeby ją nienawidzić – podobno mama bardziej kocha mnie, a Petunią wogóle się nie interesuje, co oczywiście nie jest prawdą. Jednak w głębi serca czuję się trochę odpowiedzialna za ich kłótnię, bo przecież teraz ja jestem jej powodem. Czuję się winna...
O kurczę, to już ta godzina? CZWARTA NAD RANEM?! No nie, a ja mam jeszcze tyle do opowiedzenia ! Przecież dziś była uczta powitalna! Od dziś jestem w tej szkole! A tyle się działo! Jak tak dalej pójdzie do zanim dojdę do pierwszego września minie tydzień! No cóż, idę spać bo jutro z samego rana mam eliksiry, a poza tym nie wypada spóźnić się pierwszego dnia nauki. Prawda?
[--pagebreak--]
ROZDZIAŁ IV
Dziś był pierwszy dzień nauki. Ale obiecałam sobie, że jak już zaczęłam od tak wczesnych wydarzeń to dokończę moje wspomnienia. Tyle wspomnień powraca, gdy myślę o tym, jak dostałam się do tej szkoły...
Kilka tygodni po otrzymaniu listu, gdzieś w połowie sierpnia, razem z Vivienne pojechałyśmy na ulicę Pokątną żeby kupić ekwipunek do szkoły. Przez całą drogę zasypywałam przyjaciółkę pytaniami, a ona okazała anielską cierpliwość starając się na wszystkie odpowiedzieć.
– To gdzie można kupić kociołki? - spytałam, gdy właśnie wchodziłyśmy do Dziurawego Kotła. To pytanie, rzecz jasna, przywołała nazwa pubu, przez którego zaplecze dostawało się na ulicę.
– No wiesz... Jest kilka sklepów, ale ja radzę ci kupić u Babginsów, zaraz za Esami i Floresami.
Dwa lata temu rodzice kupili mi sprzęt do eliksirów na pewnym małym stoisku koło apteki, bo był tani. Po miesiącu kociołki zaczęły przeciekać...
– A pójdziesz ze mną do Ollivanderów po rożdżkę, prawda?
– No jasne! Chcę wiedzieć jaka różdżka do ciebie pasuje...
– To różdżki się nie wybiera samemu?
– No właśnie nie...
W tym momencie przestałam pytać, bo właśnie w ścianie z małych cegiełek otwierało się przejście na Pokątną. Po chwili byłyśmy na czarodziejskiej ulicy, a ja, spacerując u boku Vivienne, rozglądałam się dookoła z uwagą.
– Wiesz... - odezwałam się w końcu. - Prawie tak samo sobie wyobrażałam to miejsce... - w tym momencie minęła nas spora grupka szesnastoletnich czarownic. - Ale nie myślałam, że jest tu aż tak tłoczno!
Ulica była pełna ludzi, prawie wszyscy w szatach czarodziejów. Co jakiś czar musiałyśmy przepychać się przez tłum, aż w końcu weszłyśmy do Banku Gringotta, mającego siedzibę na samym końcu długiej ulicy Pokątnej, w ogromnym, białym gmachu. Gdy ujrzałam wnętrze, wyrwało mi się krótkie “Och!”.
Budynek od wewnątrz, mimo iż odrobinkę ponury, był cały w marmurach, co dawało wrażenie bogactwa i elegancji. Vivienne wymieniła pieniądze (także i moje, bo nie miałam ochoty zadawać się z goblinami) i wróciłyśmy na ulicę. Poszłyśmy prosto do Ollivanderów. Weszłam za Vivienne do dosyć małego sklepiku. Przy ladzie stał, jak się domyśliłam, pan Ollivander, który na mój widok powiedział raczej do siebie niż do mnie:
– Następna osoba idzie do szkoły, to bardzo miłe... Tyle nowych osób w tym roku... - teraz zwrócił się wyraźnie do mnie. - Dzień dobry! Podejdź tu proszę, zaraz coś ci znajdę.
Zmierzył mnie kilkakrotnie: wzrost, długość poszczególnych odcinków ręki, nawet w pasie. A potem zniknął za pokaźną półką z różdżkami. Po chwili wrócił niosąc cały tuzin pudełek, postawił je na stoliku i odrzekł.
– Bierz po kolei, złap mocno i machnij. Będę stał przy tobie i cię obserwował. Zobaczymy, która ci przypasuje.
Wzięłam niepewnie pierwszą różdżkę w lewą rękę i machnęłam. Nic się nie wydarzyło.
– To nie ta. Na pewno. Ale teraz bierz różdżki w prawą rękę, dobrze? Widocznie ona ma więcej mocy.
Pan Ollivander powiedział to bardzo matczynym głosem, co mnie zdenerwowało. Nie jestem zbyt wysoka, ale przecież nie jestem już pięcioletnim dzieckiem! Wzięłam kolejną różdżkę i machnęłam o wiele mocniej celując w dzwoneczki nad drzwiami. Figurka czarodzieja, stojąca na końcu lady (jakieś 1,5 metra od drzwi) pękła z trzaskiem. Sprzedawca pokręcił głową.
– Weź następną.
Sięgnęłam po trzecią różdżkę. Nagle BUM!! Z kominka naprzeciw lady ktoś wyskoczył wzniecając ogromny obłok kurzu i sadzy. W sklepie zrobiło się ciemno, ktoś wrzasnął i w sekundzie poczułam jak co najmniej dwie osoby przewracają mnie na podłogę. Z różdżki, którą wciąż trzymałam, wytrysnął snop złotego światła, coś się przewróciło z hukiem, znowu usłyszałam wrzask. I nastała cisza. Po chwili dało się słyszeć nerwowy głos pana Ollivandera.
– Windiminate!
Przez chwilę słychać było szum, jakby wiatru, a potem sadza zniknęła i zobaczyłam co się stało. Jasnowłosa czarownica cała umazana w sadzy i kurzu, oraz podobna do niej młoda dziewczyna, razem z Vivienne leżały obok mnie i próbowały podnieść się z podłogi. Pośród poprzewracanych półek stał pan Ollivander patrząc na czarownicę ze złością. Lada i stolik z figurkami czarodziejów były wywrócone, a przez otwarte drzwi i okna spoglądał na całą scenę dosyć liczny tłum gapiów przepychając się co chwila. Ja leżałam rozłożona jak długa, wciąż trzymając w ręku różdżkę, która, jak mi się zdawało, drżała lekko. Jasnowłosa pani zaczęła przepraszać.
– Ojej to moja wina, ja to zaraz naprawię... Wstań córeczko... Ja naprawdę przepraszam, po prostu pomyliłam kominki!. Chciałam szybko być w księgarni i...
– No dobrze już, poradzimy sobie jakoś. - Odpowiedział, wciąż roztrzęsiony sprzedawca. - A co do ciebie panienko – zwrócił się do mnie - to jest to idealna różdżka dla ciebie! 10,25 cala, z wierzby, zawierająca róg jednorożca. Bardzo dobra różdżka! Najlepsza do zaklęć i uroków. Proszę.. - poczułam jak, ktoś szybko wpycha mi pudełko w prawą rękę. Zapłaciłam i chciałam już wyjść ze sklepu, gdy usłyszałam nieśmiały głos owej jasnowłosej dziewczyny. Jej mama wciąż przepraszała pana Ollivandera, który patrzył na nią bardzo zdegustowany.
– Ja cię przepraszam... - zaczęła – Ja nie chciałam cię przewrócić, naprawdę! Pierwszy raz podróżowałam siecią Fiuu. Nie jesteś na mnie zła? Uśmiechnęłam się. Dziewczyna sprawiała wrażenie bardzo miłej.
– Och, nie ma za co! Każdemu może się zdarzyć. - odpowiedziałam szybko, bo pewnie by mnie wyśmiała, jakby dowiedziała się, że nie wiem co to jest sieć Fiuu. Postanowiłam, że spytam o to Vivienne jak wrócimy do domu. - A tak poza tym, mam na imię Lily. Lily Evans.A to jest Vivienne Gramm.
– Loretta Kemmingson. A może... poczekałabyś aż kupię różdżkę i razem z tobą i Vivienne poszłybyśmy na Pokątną. Wiesz, nie znam jeszcze nikogo ze szkoły, to mój pierwszy rok.
A więc Loretta jest w moim wieku! Spojrzałam pytająco na Vivienne, a ona uśmiechnęła się i przytaknęła.
– Chętnie poczekamy, nie mam nic przeciwko temu.
Tak poznałam moją koleżankę, Lorettę. A przy okazji znalazłam odpowiednią różdżkę.
[--pagebreak--]
ROZDZIAŁ V
Na Pokątnej spędziłam z Lorettą i Vivienne calutki dzień. Było naprawdę miło! Loretta, jak się okazało, jest czarownicą czystej krwi, a jej rodzice pracują w Czarodziejskim Pogotowiu Ratunkowym w budynku ministerstwa magii. Loretta dowiodła tego, że wszyscy rodzice potrafią być czasem nadopiekuńczy. Jak opowiadała, parę lat temu bawiła się z kotem kłębkiem wełny i przez przypadek skierowała go na swoją odkrytą nogę, którą jej pupil lekko tylko zadrapał. Skończyło się na tym, że wylądowała w Szpitalu św. Munga , a kotek - w schronisku. Nadgorliwość bywa gorsza od faszyzmu... Koleżanka sprawiła mi też wielką radość, największą od dostania listu z Hogwartu. Stwierdziła, że niemagiczność moich rodziców wcale jej nie przeszkadza! A wręcz przeciwnie, bardzo ucieszyło ją to, że nie jestem czarownicą po rodzinie.
– A więc twoi rodzice są mugolami? - Spytała, gdy siedzialyśmy pod ogromnym parasolem przed jedną z kawiarenek. - Widać to po tobie... Ale nie mam na myśli wyglądu zewnętrznego. - dodała szybko, widząc moją oburzoną minę. - Chodzi o to, że większość czarodziejów czystej krwi tak się tym puszy, że uważa innych za wyrzutków społeczestwa. Ty jesteś po prostu fajna. I ani razu nie wspomniałaś o rodzinie. Dlatego cieszę się, że poznałam osobę, ktora ma niemagicznych rodziców. - dokończyła uśmiechając się do mnie promiennie.
– Ale przecież ty też jesteś czystej krwi. A jednak nie masz nic do moich rodziców, prawda?
– No jasne, że nie! Nie mówiłam “wszyscy czarodzieje”, tylko “większość czarodziejów”, a to znacząca różnica. Mugole są tak samo fajni jak my! Moi rodzice znają ich sporo, bo często muszą opatrywać osoby, które...ekhem... nie mają pojęcia o magii.
Roześmiałyśmy się
– Niestety jest też pewna niemiła sprawa dotycząca przezywania nie-czystej krwi osób. - wtrąciła Vivienne, która do tej pory nie zabierała głosu, tylko spokojnie czytała gazetę. - O tak... - zasmuciła się – Najbardziej zajadliwi potrafią zabić tym ćwieka... Nie zdziw się, gdy zostaniesz nazwana szlamą.
Skrzywiłam się. To przezwisko wzbudzało we mnie niemiłe skojarzenie z jakimś oślizgłym, odrażającym stworem. Wcale nie miałam ochoty być tak nazywana.
– Ale nie martw się. - dodała sąsiadka widząc moją reakcję. - tylko najgorsi kretyni używają tej nazwy.
Niezbyt mnie to pocieszyło. Do samego końca dnia w głowie huczało mi “Jesteś szlamą”, a za każdym razem gdy mijałam ludzi w tiarach i czarodziejskich szatach czułam się bardzo nieswojo. Jakbym była brudna.
– Lily! Obudź się! - krzyknęła mi prosto w ucho Loretta, gdy zapatrzyłam się na grupkę wyjątkowo rozgadanych czarodziejów. - Może kupimy sobie sowy? Są podobno bardzo mądre. I przynoszą listy! Będziemy mogły do siebie pisać!
– Och... trochę nieprzytomna popatrzyłam na wskazaną grzędę z sowami. - Byłoby super. Ta płomykówka nie jest zła, prawda?
– Ja kupuję tego puchacza. - powiedziała moja nowa koleżanka zdecydowanym tonem. Na chwilę znikła mi z oczu żeby zapłacić, ale nim się obejrzałam już wynosiła ze sklepu klatkę z olbrzymim, brązowym ptakiem. Szkoda, że Loretta nie mogła siebie zobaczyć! Ten puchacz był prawie jej wzrostu! Szybko obróciłam głowę w stronę ściany, żeby opanować chichot. I wtedy zobaczyłam JĄ. Siedziała sobie w rogu przysłonięta powieszonymi klatkami, taka samotna.. Od razu się w niej zakochałam! Ta mała pstrokata sóweczka musiała być moja! Po chwili w piątkę (trzy osoby i dwie sowy) szłyśmy w stronę wyjścia z Pokątnej, gdzie rozstałyśmy się z Lorettą obiecując sobie kontakt korespondencyjny.
– Ale chyba będziesz mi pożyczać tej sowy od czasu do czasu? Bo wiesz przecież, że nie mam swojej. - spytała Vivienne, gdy jechałyśmy metrem do swoich domów.
Ludzie patrzyli na nas dość podejrzliwie – byłyśmy obładowane kociołkami, książkami, piórami i zwojami pergaminu, w rękach trzymałyśmy zapakowane nowe szkolne szaty, a na moich kolanach kołysała się klatka z sową.
– No jasne! - odpowedziałam patrząc na sówkę pohukującą cicho. - O ile będę w stanie się z nią rozstać.
[--pagebreak--]
ROZDZIAŁ VI
Kolejne dni wlokły się baaardzo powoli, pewnie dlatego, że ja po prostu nie mogłam doczekać się pierwszego września. Czekanie było dla mnie taką mordęką, że dla zabicia czasu zaczęłam nawet czytać “Historię Hogwartu”. Całkiem ciekawa książka, choć jej grubość może przerażać.Vivienne mi ją pożyczyła, ale oddałam ją przed skończeniem, bo nadszedł ten wspanialy (i pełen wspomnień) dzień. Pierwszy września 1981 roku. Moj pierwszy dzień w Hogwarcie.
Ostatniego sierpnia, po długiej i męczącej rozmowie, a właściwie kłótni z mamą, uległam jej namowom i poszłam spać już o dziewiątej. W końcu wypadało być wyspanym, by, nie daj Boże, nie usnąć w pociągu lub na uczcie. Nie darowałabym sobie, gdybym wszystko przegapiła! Jednak moja decyzja okazała się ogromnym błędem bo byłam tak przejęta, że obudziłam się o piątej nad ranem. W końcu nie mogąc zmusić się nawet do krótkiej drzemki, wstałam i zaczęłam krzątać się po pokoju sprawdzając przy okazji czy wszystko zabrałam. Zdążyłam już trzy razy przejrzeć zawartość kufra, kiedy do pokoju weszła zaspana mama.
– Lily, moja droga, wiesz która jest go-odzina?- spytała ziewając. - Połóż się, obudzę cię jak będzie czas.
– Ale mamo, ja już się wyspałam...
– Kładź się. Jak będziesz niewyspana to cię będzie boleć głowa.
– Ale mamo...
– Idź spać.
– Mamo!...
Drzwi się zamknęły, a ja wciąż patrzyłam w miejsce w którym przed chwilą stała moja matka. Pierwszy raz w życiu bylam zawiedziona jej zachowaniem. Jak mogła mi okazać takie niezrozumienie! Chcąc nie chcąc położyłam się spowrotem na łóżko i z przyzwyczajenia sięgnęłam ręką w stronę szafki nocnej, gdzie przez całe wakacje leżała “Historia Hogwartu”, ale przypomniałam sobie, że oddałam ją wczoraj Vivienne. Zła na siebię i mamę zaczęłam bezmyślnie gapić się na jaśniejące niebo. I czekałam...
Wpół do szóstej.
Dlaczego mama po prostu nie pozwoliła mi wstać? W czym ja jej przeszkadzałam siedząc w pokoju?
Szósta.
Za pięć godzin będę już w pociągu. Mam nadzieję, że nie rozboli mnie głowa...
Za dziesięć siódma.
Czemu ten czas tak wolno płynie?
Słyszałam jak w innym pokoju Petunia wygramala się z łóżka, a potem zchodzi do kuchni.
Siódma.
Rodzice też zeszli do kuchni. Tata szykuje się do pracy, a mama pewnie robi Petunii śniadanie. No tak, w naszej szkole rozpoczęcie roku szkolnego jest o ósmej. Ale zaraz... Przecież to nie jest już moja szkoła! Od dziś będę się uczyć w Hogwarcie, a przejmuję się teraz jakimiś głupotami! Czy inni ludzie mają mi popsuć ten szczególny dzień? Dzień, w którym jadę do szkoły marzeń?!
– Lily! Choć na śniadanie.
Spojrzałam na zegarek. Ósma. W o wiele lepszym humorze zeszłam na dół, gdzie czekała już na mnie jajecznica.
Choć do jedenastej pozostały jeszcze trzy godziny, zjadłam śniadanie o wiele szybciej niż zwykle. Potem wróciłam do pokoju. Przez okno widać było rodziców Vivienne pomagających jej uporać się z walizkami, które po chwili znalazły się w bagażniku ich samochodu.
Jako, że miałam jechać na dworzec razem z państwem Gramm też zaczęłam znosić swoje graty na dół. Po pół godzinie wszystko było upakowane w srebrnym Vanie sąsiadów. Razem z Vivienne, zmachane okrutnie, przycupnęłyśmy pod drzewem.
– Ja chyba mogę być pewna, że nic nie zapomniałam – zaczęłam, gdy zdołałam już złapać oddech. - rano sprawdziłam kufry co najmniej kilka razy.
– Ja też mam wszystko w walizkach. Prócz szczęśliwego pióra oczywiście. To mój talizman i zawsze mam go przy sobie. Jest teraz w pokoju na biurku.
– To może po nie pójdziemy? No chyba, że obdarzasz je specjalną przegródką w rupieciarni zwanej twoją pamięcią. Aparat na pewno takiej nie miał. W tamtym roku przysłali ci go rodzice, w dwa tygodnie po rozpoczęciu roku.
– Wiesz, chyba skorzystam z twojej rady. Idziemy!
I udałyśmy się po owo pióro do jej pokoju. Znałam to pomieszczenie tak samo jak własne – ile wakacji przegadałyśmy razem na tapczanie! Biórko stoi dokładnie naprzeciwko drzwi, lecz gdy je otworzyłyśmy nic na nim nie leżało.
- Gdzieś tu było... Przecież zniknąć nie mogło! - powtarzała w kółko Vivienne otwierając wszystkie meble i zaglądając w najróżniejsze zakamarki.
Widząc jej zatroskaną minę przyłączyłam się do poszukiwań. Dobrze wiedziałam jak wygląda zguba, ponieważ przyjaciółka pokazywała mi ją dość niedawno – błękitne pióro z dużym żółtym oczkiem i brzegami mieniącymi się złotem... Było piękne. Tak bardzo, że zrobiło mi się żal i pióra i Vivienne. Spróbowałam ją pocieszyć.
– Vivienne, to tylko pióro... Twoi rodzice pewnie je znajdą i najwyżej przyślą ci jak aparat.
– To nie jest tylko pióro! To mój talizman! Była coraz bardziej zdenerwowana i roztrzęsiona, przedmioty wypadały jej z rąk. Czas płynął, a my nadal przeszukiwałyśmy szuflady. W końcu nie wytrzymałam i wrzasnęłam na cały głos.
– Nie mam zamiaru spóźnić się na pociąg tylko dlatego, że ty zgubiłaś jakieś tam pióro! Co jest gorsze: zgubić je, czy spóźnić się na pociąg do Hogwartu? Kupisz sobie nowe!
– Ale nie ma drugiego takiego! To właśnie dzięki niemu poznałam...
Natychmiast ucichła, a jej twarz oblała się czerwienią. Ja stanęłam jak wryta. Vivienne, moja najlepsza przyjaciółka coś przede mną ukryła! Nic mi nie mówiła o tym, że poznała kogoś w Hogwarcie! Kim jest ten ktoś?
– T-to chyba twoje...
Podałam sąsiadce jej pióro, które właśnie znalazłam za biurkiem. Wzięła je nic nie mówiąc. Wogóle nie odezwała się aż do momentu, gdy stanęłyśmy na dworcu King''''''''''''''''s Cross. Nawet nie pamiętam jak się tam znalazłam, tak byłam pochłonięta rozmyślaniem nad tajemniczym ktosiem tak ważnym dla Vivienne. Dopiero gdy spojrzałam na pociąg wjeżdżający właśnie na peron dziesiąty przypomniało mi się, dlaczego tu jestem i coś podskoczyło mi w żołądku. Ale nie bylo to przyjemne podniecenie, tylko coś zimnego i strasznego. Coś co zatruwa ci umysł.
Ja przecież nikogo tam nie znam! Nikogo prócz Loretty. No i Vivienne, tyle, że ona jest starsza o dwa lata i na pewno znalazła swoje towarzystwo... Vivienne chyba wiedziała co chodzi mi po głowie.
– Nie martw się! Znajdziemy Lorettę i razem poszukamy jakiegoś przedziału. No a potem pójdę do swoich koleżanek. Poradzisz sobie, mówię ci! Były to jej pierwsze słowa wypowiedziane od incydentu w pokoju, więc spojrzałam na nią w oczekiwaniu, że może dowiem się czegoś więcej o tej osobie, którą poznała. Nic z tego. Po chwili stałyśmy już przed wejściem na peron 9 i ¾.
– To wejście w inny świat Lily. W ten magiczny. - odezwała się Vivienne, a mi znowu coś podskoczyło w żołądku. - Stoisz przed bramą do swojego marzenia.
Tak, pójście do Hogwartu było moim marzeniem od ponad dwóch lat i Vivienne dobrze o tym wiedziała. A teraz właśnie miałam je spełnić... Złapałam przyjaciółkę za rękę. Czułam, że cała się trzęsę z przejęcia. Spojrzałam na Vivienne, a ona na mnie posyłając pełne zrozumienia, prawie matczyne spojrzenie.
– Gotowa?
Przytaknęłam. Nadal trzymając się za ręce, razem przeszłyśmy przez barierkę.
[--pagebreak--]
ROZDZIAŁ VII
Gęsty kłąb pary wydobył się z czerwonej lokomotywy i zasłonił mi na chwilę widok, by potem unieść się ku górze i odsłonić obraz, który pamiętałam, jakbym go widziała wczoraj. Byłam na zatłoczonym peronie 9 i ¾, a przede mną stał “Hogwart Express”. Dwa lata temu przyszłam tu, żeby odprowadzić do pociągu swoją przyjaciółkę. Teraz obie jechałyśmy do Hogwartu.
Vivienne odetchnęła głęboko, jakby wróciła do długo nie odwiedzanego miejsca i rozejrzała się, pewnie poszukując znajomych akcentów. W następnym momencie obie, a za nami państwo Gramm z bagażami, szłyśmy w kierunku najbliższego wagonu. Zegar wskazywał 10:30.
– Lily! Hej, Lily! - zawołał ktoś niespodziewanie, a ja odwróciłam się. Klucząc pomiędzy ludźmi biegła ku mnie uśmiechnięta Loretta, a za nią szła mama, ciągnąc oromną walizkę i klatkę z puchaczem.
– Cześć! - rzuciłam, zanim Loretta zdążyła do mnie dobiec. Nawet nie wiesz pamiętniku, jak bardzo ucieszyłam się na jej widok! - Co słychać?
– Ee... Właściwie to nic nowego. Hmm... Może poszłybyćmy do pociągu zająć sobie dobre miejsce?
– Dobry pomysł.
I po chwili cała nasza trójka – Vivienne, Loretta i ja wciągałyśmy swoje bagaże do wagonu. Zajrzałam do najbliższego.
– Tu jest pełno ludzi, nie ma miejsca.
– Ten też jest zajęty...
– Chodźcie tu! - zawołała w końcu Vivienne. - Trzeci przedział jest prawie pusty.
Podeszłyśmy do wskazanego przedziału i zajrzałyśmy do środka. Siedziała tam tylko dosyć wysoka, bardzo chuda blondynka patrząca ze smutkiem przez szybę. Sprawiała wrażenie nieszczęśliwej i biednej.
– Cześć! Te miejsca są zajęte? Możemy tu usiąść?
Dziewczyna obróciła głowę ukazując drobną twarz i niebieskie oczy.
– Możecie, tylko ja tu siedzę.
Miała cichy, melodyjny głos, zupełnie inny niż Loretta, czy Vivienne. Bardzo mi się spodobał. Szybko wrzuciłyśmy swoje pakunki i wróciłyśmy na peron, żeby pożegnać się z rodzicami Vivienne i Loretty. Moi nie mogli przyjść. Pracowali. Niespodziewanie wybiła jedenasta i wszyscy uczniowie biegiem rzucili się do pociągu. Wraz z Lorettą wpadłyśmy jak strzały do własnego przedzialu i zdążyłyśmy jeszcze przez okno pomachać rodzicom na pożegnanie, gdy pociąg ruszył. Po chwili peron powoli, powoli zaczął się oddalać. Nagle serce zabiło mi jak oszalałe. Jadę, ja naprawdę jadę do Hogwartu...
Vivienne poszła do swoich koleżanek, a my zostalyśmy same z ową chudą dziewczyną, która teraz przyglądała się nam z uprzejmym uśmiechem. Pierwsza odezwała się Loretta.
– Siedzimy razem w przedziale, a się nawet nie przedstawiłyśmy! Jestem Loretta Kemmingson. To mój pierwszy rok. Dopiero teraz zauważyłam jak pewna siebie jest moja koleżanka i to mnie trochę onieśmieliło. Przedstawiłam się dosyć niepewnie.
– Ja... ja nazywam się Lily Evans. No i też dopiero dostałam się do Hogwartu.
– A ty? - zagadnęła Loretta. - Jak się nazywasz?
– Rosie. Missilion. Też pierwszoroczna. Jak myślicie – dodała po chwili – do jakiego domu się dostaniecie?
Dalej rozmowa potoczyła się gladko. Mimo iż Rosie była trochę nieśmiała, rozmawiało nam się wyjątkowo przyjemnie. Po blisko dwóch godzinach dołączyły do nas dwie, podobne jak dwie krople wody brunetki, które widocznie nie znalazly sobie miejsca. Zaproszone, oczywiście przez Lorettę, usiadły i przedstawiły nam się. Siostry (to chyba oczywiste) nazywały się Diar. Starsza z nich Amy była na trzecim roku w Ravenclawie i jak się okazało dobrze znała się z Vivienne. Gdyby nie różnica wzrostu nigdy bym nie odgadła, że jest starsza! Młodsza natomiast była w naszym wieku i miała na imię Katherine.
– Mówcie mi Kitty – powiedziała, gdy Amy, zawołana przez koleżanki, opuściła nasze grono. W tym samym momencie przyjechał wózek ze slodyczami. Zakupiłyśmy najróżniejsze przysmaki, a ja próbowałam ich dosyć niechętnie, bo z tego co opowiadała mi sąsiadka nie wszystkie przysmaki są, jak to ona określiła, “godne zaufania”. Ale reakcja Kitty na czekoladową żabę przebiła nawet moje zdziwione miny.
– To się rusza !!! - Krzyknęła i rzuciła pudelko z żabą na kolana Loretty, która niespodziewając się tego, wrzasnęła na cały głos. Zdenerwowana cisnęła żabę prościutko na głowę Katherine, a ta zerwała się z głośnym “AAA!!!” i zaczęła rozpaczliwie targać sobie wlosy. Wszystkie wybuchnęłyśmy niekontrolowanym śmiechem, a Katherine, choć próbowała się na nas obrazić, nie wytrzymała długo i też zaczęła się śmiać.
– Cześć dziewczyny!
Wszystkie spojrzalyśmy w stronę drzwi. Musiałyśmy się śmiać tak głośno, że żadna z nas nie usłyszała, by ktoś otwierał nasz przedział.Teraz w miejscu drzwi stalo dwóch chłopaków. Jeden z nich, przystojny brunet, opierał się o futrynę i uśmiechał do nas nonszalancko. Drugi stał z tyłu.
– Właśnie postanowiliśmy z kolegą przejść się po pociągu i odwiedzić wszystkie piękne dziewczyny. Takie właśnie jak wy. - Tu sporzał na Kitty, która wyglądała jakby miała za chwilę zemdleć. - A poza tym wypada się przedstawić. Mogę? - spytał Lorettę wskazjąc na miejsce obok.
– O-oczywiśie – wyjąkała. Ona też patrzyła na chłopaka jak na ósmy cód świata.
Nieznajomy uśmiechnął się jeszcze szerzej. Usiadł obok mojej jasnowłosej koleżanki i objął oparcie siedzenia zostawiając swoją dłoń zadziwiająco blisko ramienia Loretty. Jej policzki natychmiast spłonęły rumieńcem. Ja i Rosie posłałyśmy sobie porozumiewawacze spojrznia. Jako jedyne nie oszalałyśmy na widok owego nieznanego chłopaka, co więcej jego zachowanie mnie irytowało. Był za bardzo pewny siebie.
– Mam na imię Syriusz. Syriusz Black. Jestem z pierwszego roku i mam nadzieję, że ja i trójka moich przyjaciół dostaniemy się do Gryffindoru. No a wy? - rozejrzał się po przedziale – Jak się nazywacie?
Nikt się nie odezwał. Pierwsza spróbowała Katherine.
– Ja... no j-ja jestem...
Widziałam, że z tego nic nie wyjdzie. Katherine była zbyt przejęta, by wydusić z siebie cokolwiek, wyręczyłam ją więc przedstawiając wszystkie dziewczyny po kolei.
– To jest Katherine Diar i Rosie Missilion. Obok mnie siedzi Loretta Kemmingson. A ja jestem Lily Evans. To... ty jesteś Syriusz, tak? - Rozejrzałam się po przedziale w poszukiwaniu tematu do podtrzymania rozmowy i nagle zorientowałam się, że w przedziale jest jeszcze jedna osoba, o której wszyscy najwidoczniej zapomnieli – kolega Syriusza, który obserwował nas wciąż stojąc w progu. Pomyślałam sobie, że Rosie i on doskonale by do siebie pasowali. Chłopak był wysoki i przeraźliwie chudy, a na dodatek bardzo blady. Nie wiem czemu, ale od razu wzbudził we mnie o wiele większą sympatię niż do Syriusza. - A ty? Ty chyba się nie przedstawiałeś, prawda?
Chłopak drgnął, jakby trochę się przestraszył, że ktoś do niego mówi.
– Ja? Ee.. ja jestem Remus Lupin – odpowiedział nieśmiało. Syriusz wstał.
– No my chyba już pójdziemy. - Spojrzał teraz prosto na mnie. Przez chwilę stał tak nic nie mówiąc po czym powiedział – Lily... Czy ktoś ci kiedyś mówił, że masz piękne oczy?
Wogóle się tego nie spodziewałam. Patrzyłam jak Remus i Syriusz wychodzą z przedziału, ale gdy drzwi się za nimi zamknęły nie odwróciłam się do dziewczyn. Niechęć do Syriusza jakby we mnie przygasła. Nigdy nie przyklądałam się swoim oczom... Czyżby naprawdę były takie ładne?
Rosie spojrzała na moją rozmarzoną minę, a potem na zaskoczone twarze Loretty i Katherine, które widocznie nie wierzyły w to co usłyszały, po czym roześmiała się.
- No ładnie! I co? Może mam was teraz zakochane panienki pilnować? Bo nie znam was na tyle dobrze, by wiedzieć do czego jesteście zdolne! No ale mniejsza z tym. Pociąg zwalnia, niedługo wysiadamy.
[--pagebreak--]
ROZDZIAŁ VIII
W pociągu zrobiło się okropne zamieszanie. Wszyscy zaczęli gorączkowo przebierać się w szkolne szaty i ściągać z półek bagaże, a pomiędzy poszczególnymi wagonami latały przypadkowo wypuszczone sowy. Moja pstrokata sówka znalazła się dopiero po piętnastu minutach przy lokomotywie!
Wszystkie byłyśmy strasznie zdenerwowane. Gdy pociąg w końcu stanął, kolejny raz w tym dniu poczułam niemiłe sensacje w żołądku. Obejrzałam się na dziewczyny – Rosie pobladła tak, że jej twarz zlewała się z wystającym spod szaty białym kołnieżykiem, a Kitty i Loretta trzymały się za ręce i trzęsły lekko. Zaczęłyśmy powoli wychodzić z pociągu, a gdy znalazłyśmy się na zatłoczonej stacji rozejrzałam się nerwowo. Nie przypominam sobie, bym widziała zachód słońca, w każdym razie była już noc, a na całym obszarze stacji snuły się czarno ubrane sylwetki. Blask księżyca i licznych gwiazd oświetlił tabliczkę z napisem “Hogsmeade”.
Wśród tłumu wyróżniała się co najmniej dwukrotnie wyższa, potężna postać i aż podskoczyłam, gdy właśnie ona zawołała męskim głosem.
– Pirwszoroczni do mnie! Proszę, chodźcie tu, nie bójcie się. Pirwszoroczni! Nie bójcie się? Mężczyzna mógłby mówić, że rozdaje tarantule i skutek pewnie byłby ten sam. W pierwszej chwili nikt nie podszedł, a dopiero później zaczęliśmy powoli schodzić się w jedno miejsce wskazane przez tego niezwykłego człowieka.
– No więc jestem Hagrid. - powiedział. No tak! Przecież Vivienne mi o nim opowiadała! Podobno jest całkiem fajny, więc odetchnęłam z ulgą. - Mam was przewieść łódkami, bo no... jest.. tego... taka tradycja, co mówi, że pirwszoroczni muszą przepłynąć jezioro jak ido do Hogwartu. Więc chodźcie dzieciaki! Za mną!
Wszyscy ruszyliśmy za Hagridem. Moje pobudzenie coraz bardziej dawało o sobie znać. Ja też zaczęłam sią trząść jak dziewczyny i potykać na prostej drodze. Jednocześnie chciałam... i balam się tej pierwszej uczty. Gdzie się dostanę? Do Ravenclavu jak Vivienne? Czy Hufelpuffu, tam gdzie idą najgorsi... Nawet nie zauważyłam, że Hagrid się zatrzymał i wpadłam na niego, a gdyby nie Rosie i Kate leżałabym na ziemi jak długa. Wsiadłyśmy do łódek i nagle odbiłyśmy od brzegu. Loretta złapała się krawędzi łodzi pewnie bojąc się, że zacznie się mocno kołysać, ale nie – wszystkie z cichym tylko szmerem popłynęły przez jezioro nawet się nie przechylając. Minęłyśmy pierwsze zarośla i....
Moim oczom ukazał się tak wspaniały widok, że zamarłam z na-pół otwartymi ustami. Przybrzeżne drzewa pochylały swoje cicho szeleszczące gałązki tworząc niezwykłą oblaną srebrem zasłonę. W gładkiej jak szkło tafli wody przeglądał się księżyc i wszyściutkie gwiazdy, a my cichutko przecinaliśmy ten piękny krajobraz.
– Zobacz, Lily! - Kate wydała z siebie duszony okrzyk, a ja ujrzałam biegnącą wśród zarośli sarenkę, wskazaną przez koleżankę. Śledziłam ją dopóty, dopóki nie znikła w gęstwinie. Zamrugałam. Nie mogłam przyzwyczaić się do tak pięknej przyrody i cały czas oglądałam się, żeby niczego nie przegapić, ale po chwili, gdy nic ciekawego więcej nie zobaczyłam, zaczęłam przyglądać się osobom siedzącym w najbliższych łódkach. W pierwszej, na lewo ode mnie, siedział Syriusz i Remus z dwoma nieznanymi mi chłopakami – pewnie kolegami, o których wspominał w pociągu. Syriusz wyglądał jeszcze wynioślej i poważniej niż gdy pierwszy raz go zobaczyłam. Patrzył przed siebie zamyślony, a wiatr lekko rozwiewał jego czarne włosy. Dopiero teraz zrozumiałam co tak podoba się dziewczynom w jego osobie. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, jak przystojny jest Syriusz...
Nagle jeden z jego kolegów przysunął się do niego i szepnął, dyskretnie wskazując na naszą łódkę.
– Hej Łapo... Co to za dziewczyny?
– Te na prawo? Aaa...! Spotkaliśmy je z Remusem, gdy chodziliśmy po pociągu. Całkiem miłe...
Wytężyłam słuch. Chłopcy rozmawiali O NAS. Odwróciłam się, żeby sprawdzić, czy dziewczyny zauważyły ten dość niezwykły fakt. Widocznie nie, bo właśnie przypatrywały się wierzbie płaczącej rosnącej na prawym brzegu. Lekko stuknęłam Rosie siedzącą najbliżej mnie i prawie bezgłośnie szepnęłam
– Przysłuchaj się chłopakom...
Teraz obie zaczęłyśmy słuchać głosów na lewo. Chłopcy ostrożnie podnieśli się z łódki, by mieć lepszy widok. Byli zgięci wpół, ale rozmawiali dosyć głośno.
– Ta niska blondynka to Loretta.
– Z tyłu?
– Nie, mówię o tej z kręconymi włosami. Ta z tyłu ma na imię Rosie, trochę małomówna...
Coraz więcej osób odwracało głowy, by spojrzeć na chłopców wymieniających uwagi i spostrzeżenia co do nas. Widocznie nie zdawali sobie sprawy, że mówią tak głośno. Albo niewiele ich to obchodziło. Ale my (ja i Rosie) starałyśmy się udawać, że nic nie słyszymy.
– Brunetka po lewej nazywa się Katherine. Hi hi... Próbowała się uwolnić od czekoladowej żaby gdy weszliśmy. Żebyś widział jej minę! Grzecznie zapukałem ...
Ale kolega zdawał się go już nie słuchać, bo przerwał mu w połowie zdania.
– A ta z kasztanowymi wlosami? Kto to jest?
– ... tak sobie te wlosy targała... Co? - spytał niezbyt przytomnie Syriusz, bo wciąż opowiadał o spotkaniu Kitty z żabą. - Ta? Ona ma na imię Lily. Fajnie się z nią rozmawia. No i jest ładna, prawda?
– Ładna?! - krzyknął chłopak i kompletnie lekceważąc wszelkie zasady bezpieczeństwa wyprostował się zupełnie. - Ona jest... nieziemska!
Nie mogłam dłużej udawać, że ich obu nie słucham. Po prostu nie mogłam! To co powiedział było komplementem nie do przebicia. Odwróciłam się do kolegi Syriusza (bardzo poczochranego, stojącego na łódce i patrzącego na mnie) i uśmiechnęłam się jak umiałam najpiękniej. A on patrzył na mnie jak zauroczony...
– JAMES UWAŻAJ !
ŁUP ! ! !
Gruba jak pień drzewa gałąź strzeliła chłopaka prosto w twarz, zwalając z nóg, a on przetoczył się przez burtę i z donośnym wrzaskiem wpadł do wody. Wybuchły salwy śmiechu i pojedyncze zduszone okrzyki, ale tylko Hagrid zdawał się być naprawdę zdenerwowany.
– Ty! Chcesz się utopić?! Jeszcze nie wiesz jakie stwory żyją w tym jeziorze!
– Spokojnie, proszę pana! - rzucił Syriusz krztusząc się ze śmiechu. On sam w ostatniej chwili uchylił się przed uderzeniem konaru. - James doskonale pływa. Gdyby było inaczej, nawet dziewięć kocich żyć by mu nie starczyło!
I podał rękę koledze, który po chwili, przemoczony do suchej nitki i okropnie wściekły, siedział już w środku. Wtem wszystkich przestały interesować losy chłopaków, bo naszym oczom ukazał się potężny zamek.
[--pagebreak--]
ROZDZIAŁ IX
Wspaniała budowla wyłaniała się z coraz rzadszych zarośli i po chwili zobaczyliśmy Hogwart w całej okazałości. Małe strzeliste wieżyczki i duża po północnej stronie, ogromne drzwi wejściowe, tysiące pogaszonych okien, potężne grube mury – wszystko to powoli rosło w naszych oczach. Całość skąpana w delikatnym, srebrnym świetle. Łódź Hagrida, a za nią kolejne, zaczęły dobijać do brzegu, a uczniowie, czując powagę sytuacji starali się nie robić hałasu. Atmosfera była ciężka, żeby nie powiedzieć grobowa. Pod przewodnictwem Hagrida ruszyliśmy przez błonia, potem po schodach wejściowych, a ja czułam narastającą panikę, tym bardziej, że stojąca obok Loretta trzęsła się jak osika. Gdy tylko pierwsza osoba (którą był Hagrid oczywiście) dotknęła najwyższego stopnia dębowe wrota otworzyły się powoli i ujrzałam obszerny hol z mnóstwem drzwi i schodów od niego odchodzących. Pośrodku stała kobieta o surowych rysach twarzy. Na głowie miała ścisły, idealnie symetryczny kok, a w ręku trzymała stołek i kapelusz naddarty przy rondzie. Tiarę przydziału... Zaczęły mnie nachodzić coraz straszniejsze wyobrażenia. Co się stanie, gdy nigdzie się nie dostanę?Nie wytrzymałabym... nie tak nie może być! Przecież nigdy tak nie było! Ale... skąd ja mogę o tym wiedzieć... może wiele lat temu były takie przypadki....
Z zadumy wyrwał mnie ostry głos kobiety. Kim ona jest?...
– Trochę późnawo przybyliście. Coś was zatrzymało Hagridzie?
– Ee.. właściwie to nic, pani psor McGonagall. Tylko ten chłopiec... o, ten wpadł do jeziora, ale poza tym...
– SŁUCHAM ?
– Ja nic nie jestem winny pani psor. - prawie szepnął Hagrid. - On po prostu zaczepił się o gałąź i...
– Nic mu się nie stało? - zapytała profesorka troszkę łagodniej.
– No pewnie, że nie! Zdążył już nawet wyschnąć, kolega dał mu swój płaszcz.
Profesor McGonagall ogarnęła wszystkich swoim surowym wzrokiem zatrzymując się na Syriuszu i jego koledze, po czym zaczęła:
– Witam wszystkich w szkole Magii i Czarodziejstwa Hogwart. Jak widzę CALI i ZDROWI (tu profesor spojrzała na Hagrida) przepłynęliście jezioro zgodnie z tradycją, a za chwilę wejdziecie za mną do Wielkiej Sali (wolną ręką wskazała na drzwi po prawo), gdzie zostaniecie przydzieleni do poszczególnych domów: Gryffindoru, Ravenclavu, Huffelpuffu lub Slytherinu. Przez cały rok będziecie pracować na chlubę lub zgubę dla waszego domu. Za każdy czyn będziecie bowiem odpowiednio nagradzani lub karani, dostając punkty albo też je tracąc. Na uczcie kończącej rok szkolny najlepszemu domowi zostanie wręczony puchar, więc warto starać się o dodatkowe punkty.
Profesor McGonagall skończyła, a w sali wejściowej zapadła tak przeraźliwa cisza, że zaskoczyło to nawet samą profesor. Wszyscy czekali. Co będzie dalej...
Aż podskoczyłam, gdy usłyszałam rozkazujący glos kobiety. – Za mną!
Podeszliśmy do drzwi po prawej stronie, a one natychmiast się otworzyły. Moim oczom ukazała się Wielka Sala i cztery stoły pełne uczniów w różnym wieku, zastawione złotymi, pustymi na razie naczyniami. A na końcu, przy stole w poprzek sali, siedziała cała rada nauczycielska. Gdy stanęliśmy na progu wszystkie twarze zwróciły się w naszą stronę. Poczułam, jak nogi ugięły się pode mną i że jak zrobię choć jeden krok to się przewrócę. A mam przejść przez całą salę...
Przysunęłam się bliżej Loretty, by w razie czego mieć jakiekolwiek oparcie. Ale wybranie Loretty było ogromnym błędem – ona sama prawie przewróciła się, gdy położyłam rękę na jej ramieniu. Wciąż się trzęsła. Ale nie było rady. Powoli zaczęliśmy przesuwać się w drugi koniec sali. Żeby tylko nie zemdleć, żeby nie zemdleć... Zamknęłam oczy i pozwoliłam nogom swobodnie iść, a gdy znowu podniosłam powieki byłam przy stole nauczycielskim. Pani profesor postawiła przed nami stołek i położyła na nim tiarę. Przecież o niej czytałam, dlaczego się tak denerwuję? Rozdarcie otworzyło się jak usta i zaśpiewało:
Lat temu z tysiąc lub więcej
czarodzieje podali sobie ręce.
Uczyć czarów pragnęli,
a że tego bardzo chcieli,
wspólnymi siłami i mocą
nie mało się przy tym pocąc,
założyli Hogwart – magii szkołę ...
Coraz mniej słów docierało do mojej świadomości. W mojej głowie szalało zdecydowanie za dużo myśli, cały czas zastanawiałam się gdzie się dostanę.
– ... , którego nazwisko wyczytam, podejdzie do mnie, a ja włożę tiarę na jego głowę. Gdy tiara dokona wyboru możecie pójść do odpowiedniego stołu. Więc... Anthony Amy Anabel!
Jasnowłosa dziewczyna przecisnęła się z samego końca i usiadła na stołku. Po chwili miala już tiarę na głowie. Chwila ciszy i...
– HUFFELPUFF !
Z jednego ze środkowych stołów wybuchł taki wrzask, oklaski i tupot, że czułam jak podłoga drży pod moimi nogami.
– Black Syriusz!
Spojrzałam na Syriusza. Śmiało podszedł do profesor McGonagall i już siedział na stołku z kapeluszem na głowie.
– Co za odwaga! - krzyknęła tiara – No, tu nie mam najmniejszych wątpliwości. GRYFFINDOR !
Tym razem stół przy prawej ścianie sali wiwatował na cześć nowego ucznia. Syriusz przeszedł obok mnie i puścił do mnie oko, co sprawiło, że dawna irytacja znowu we mnie wezbrała. Teraz na taborecie siedziała Katherine.
– Hmm... RAVENCLAW ! No tak, trafiła tam gdzie siostra. Kto teraz...
– Evans Lily Charlene!
Resztka odwagi, którą odnalazłam dzięki Syriuszowi, uciekła mi gdzieś w pięty. Stałam jak wryta nie mogąc poruszyć się ani do przodu, ani do tyłu i dopiero, gdy ktoś mnie popchnął podeszłam powoli do stołka i usiadłam na nim. Serce waliło mi jak młot, tak, że już nie słyszałam własnych czarnych myśli. Już miałam na głowię tiarę. Nastała cisza. Po sekundzie jakiś dziwny głos zaczął głośno myśleć.
– Hm... utalentowana osoba, to prawda. Pasowałaby do Ravenclavu, ale... rzadko kto ma tak szlachetne serce... Nie wiem... chyba .. tak. GRYFFINDOR !
I już było po wszystkim. Zostałam Gryfonką. O wiele lżejsza na duszy podbiegłam do stołu na prawo, przy którym właśnie wybuchł ogluszający wrzask. Usiadłam obok wysokiego chlopaka pośrodku stołu.
– Cześć! - odezwał się obdarzając mnie serdecznym uśmiechem. - Witaj w Gryffindorze! Jestem Max Thomas. A tu – wskazał na jeszcze wyższego blondyna obok i poklepał go po plecach – siedzi Timothy North. Mój najlepszy kumpel. Jesteśmy na drugim roku (Szczerze mówiąc, gdyby mi nie powiedzieli to uznałabym, że to piątoklasiści).
– Mów mi Rex. - odezwał się Timothy.
– Rex? A skąd się to wzięło?
Obaj koledzy zachichotali.
– Wiesz... Kiedyś na transmutacji mieliśmy zmienić kolor psa... Żeby wszystkim było miło nazwaliśmy go Rex i w końcu wszyscy się przyzwyczaili...
– A gdy na trzeciej z rzędu lekcji, po dzwonku McGonagall kazała nam go zamknąć w klatce – wtrącił Max – powiedziała: “Rex, choć tu, załóż Timothiemu kaganiec i zamknij go w tej klatce.”
– “TYLKO SZCZELNIE.” - zawołali obaj śmiejąc się do rozpuku. - I tak już zostało.
Nawet nie zauważyłam, że gadałam z Maxem i Timothym tak długo. Przez ten czas Rovena Heller i Gillian Kartheiter zdążyły dostać się do Ravenclavu, Loretta też już siedziała przy mnie bardzo radosna, a ja nawet nie widziałam jej przydziału. Zrobiło mi się bardzo głupio i postanowiłam przerwać konwersację, żeby niczego już nie przegapić. No i dobrze zrobiłam – Remus Lupin, jeszcze bledszy niż w pociągu, szedł w stronę naszego stołu, a profesor McGonagall właśnie wyczytała:
– Missilion Rosemary!
Rosie niepewnie usiadła na stołku, a pani profesor założyła jej tiarę, ktora natychmiast krzyknęła “GRYFFINDOR !“ Nagle coś stało się z Rosie. Kapelusz spadł z jej głowy, a ona sama bezwładnie zsunęła się ze stołka, uderzywszy weń czołem. Zemdlała!
Jakaś kobieta ubrana w biały strój zerwała się z końca stołu nauczycielskiego i po chwili już wlewała wyjęty z kieszeni płyn do ust omdlałej Rose. To musiała być pielęgniarka. Rosie, chwiejąc się, wstała po paru sekundach i dała się poprowadzić dwóm kobietom – prof. McGonagall i pielęgniarce do stołu Gryfonów. Gdy została usadowiona pomiędzy Lorettą a mną, kobieta w bieli dała Rexowi małą buteleczkę i szepnęła.
– Timothy, wiem, że jesteś odpowiedzialny. Dopilnuj, by ta dziewczynka wypiła to przed jedzeniem. I odeszła, a my zasypałyśmy Rosie gradem pytań, między innymi czterokrotnie “Co się stało?” i sześciokrotnie “Czy już się dobrze czujesz?”. Przez ten moment trzy osoby trafiły do Ravenclavu, dwie do Slytherinu i jedna do Huffelpuffu.
– Pettigrew Peter Brad!
Drobny chłopak o mysich włosach usiadł na środku z tiarą na głowie. Wydawało mi się, że widziałam go w łódce z Syriuszem i Remusem. I chyba nie myliłam się, bo chłopcy wstali, żeby lepiej widzieć jego przydział (znowu zrobiło mi się głupio), a gdy trafił do Gryffindoru najgłośniej bili brawo.
– Potter James!
Odwróciłam się. Tak! To ten sam, który wypadł z łódki. Te same potargane włosy...
– GRYFFINDOR!
Aż wrzasnęłam ze strachu, bo Syriusz wydał z siebie ogłuszający ryk radości, a Remus wtórował mu gwiżdżąc przeciągle. Obaj zerwali się z miejsc i rzucili do przodu, chcąc uściskać Jamesa i już biegli do niego przewracając po drodze krzesła i przepraszając w pośpiechu zawadzanych ludzi. Po chwili ściskali się na środku sali robiąc przy tym naprawdę wyjątkowy hałas oznajmiający szczerą radość.
– BLACK ! LUPIN ! - CO-WY-WYPRAWIACIE ! ? - ostry głos przeniknął przez radosne okrzyki jak sztylet.
– Spokojnie Minerwo! Daj się im nacieszyć. – odezwał się sędziwy mężczyzna siedzący na bogato zdobionym krześle pośrodku stołu nauczycieli. Długa siwa broda wpadała mu do pustego tależa. To był dyrektor Hogwartu.
– Och!... Chłopcy, siadajcie już, jeszcze
Autorka: Elenril Opublikowane: 2005-10-23 (14141 odsłon) [ Wróć ] | Powrót do strony głównej |